MARATON WARSZAWSKI W 25 DNI

9/25/2016


http://monafactory.blogspot.com/2016/09/maraton-w-25-dni.html

Lubię biegać. Biegam od kilku lat, ale jednorazowo maksymalnie 5-6 kilometrów. Przed podjęciem tej decyzji, nigdy nie przebiegłam 10 km na raz. Mając siłę opublikować ten post 25 dni później, po 42,195 km pokonanych w dzisiejszym maratonie, wierzcie mi, to najlepsza dawka pozytywnej energii w moim życiu.


Był 31 sierpnia. Miałam stresujący czas w pracy, złamane serce, generalnie brakowało mi chęci do czegokolwiek. Oglądałam filmiki motywacyjne na YouTube i jednemu z autorów napisałam kilka słów podziękowania. W odpowiedzi zaprosił mnie na kolację, na którą również nie miałam ochoty. Spodziewałam się jednak pochwalenia, że szpilki pasują do torebki i mam piękne, długie blond włosy. Nie powiedział żadnych komplementów. Nie rozmawialiśmy o pracy, nie interesował go uniwersytet, nie słyszał o MonaFactory, ale w pewnym momencie zapytał:

- Biegasz? Zrób coś konkretnego, PRZEBIEGNIJ MARATON.
- Wczoraj pierwszy raz w życiu przebiegłam 9 km na raz. Zobaczymy, może kiedyś.
- Co zobaczymy? Jakie kiedyś? Kiedyś to będziesz miała wnuki i co im powiesz? Że spędziłaś życie przed komputerem? Masz dwa i pół tygodnia żeby się przygotować. Trzeci odpoczywasz. 

Mhm, super. Krewetki też są super – pomyślałam, przez chwilę widząc siebie wbiegającą na metę. Właściwie zawsze chciałam się na niej znaleźć.

Po kolacji spacerowałam sama. Zadzwoniła mama i mówię jej, że facet, który biega 100 km ultramaratony po pustyni marudzi mi, że ja też bym mogła. A mama moja kochana, serce złote, zamiast powiedzieć „zwariowałaś, trzy tygodnie, oszalałaś…” stwierdziła „10 jakoś przebiegniesz. To potem 10 i kolejne 10. I ostatnie 10. To już mamy 40, a potem tylko dwa”. No wiadomo, na końcu tylko dwa. W sumie TYLKO CZTERDZIEŚCI DWA kilometry. „Jakoś dasz radę” podsumowała.

Jakoś” to magiczne słowo, bo powiedziała mi tak z maturą. Z Erasmusem. Z obroną po francusku. Powiedziała mi tak ze stażem W Brukseli. Z pracą w korporacji. I ani razu nie byłam pewna jak, ale próbowałam. Więc maratonu miałabym nie przebiec? I to w mojej ukochanej Warszawie?

Po powrocie do domu, podeszłam do lustra, powiedziałam na głos „Przebiegnę ten (tutaj brzydkie słowo) maraton” i o 23:30 zapłaciłam za start. Do drugiej rano obserwowałam niebo nocą. Byłam PRZERAŻONA.

Miałam 25 dni minus czas na odpoczynek i regenerację. Zostało 18 dni na intensywne treningi w parze ze zdrową dietą. Przemyślałam, zrobiłam plan. I zaczęłam biegać.
 
(Zdjęcia - Snapchat)

Od samego początku, lekko nie było. Spałam kilka godzin, walczyłam z bólem stawów. Nie jadłam żadnych przetworzonych produktów. Żadnych słodyczy. Ani grama alkoholu. Ani jednego papierosa. Jak nikt nie widział też nie.

 
(Zdjęcia - Snapchat)



 
Pracowałam codziennie przy maksymalnej koncentracji i dobrej organizacji zadań na studia. Nadal grałam w tenisa, wzięłam udział w biegu Warsaw Business Run (po którym zrobiłam jeszcze 16 km treningu), zdałam egzamin poprawkowy (z bankowości, o ironio...), przygotowałam posty na kolejne kilka tygodni, i miałam czas na mnóstwo innych rzeczy. 

(Zdjęcia - Snapchat)
(Zdjęcia - Snapchat)

Miałam cel, za który odpowiedzialna byłam tylko ja. Każdego dnia wyobrażałam sobie jak wbiegam na metę. To była moja pierwsza myśl po obudzeniu się i ostatnia przed zaśnięciem. Pusta ramka czekała na numer startowy i medal

(Zdjęcia - Snapchat)

Dzień przed maratonem spędziłam tylko ze sobą. Robiłam wyłącznie to, na co miałam ochotę. Odebrałam pakiet startowy i wybrałam się na spacer do centrum Warszawy. Puszczałam bańki mydlane w moim ulubionym miejscu. Zadzwoniłam do bliskich. Pracowałam nad blogiem. Przejrzałam wydania Vogue’a i przeczytałam rozdział Małego Księcia w oryginale. Ułożyłam playlistę na Spotify (tak bardzo jak lubię rozmawiać, tak wierzcie mi, że przy trzydziestym piątym kilometrze nawet anielski głos potrafiłby irytować).  

Przyszyłam sobie zatrzaski w pasie, żeby dobrze się trzymał i skrupulatnie przygotowałam się na niedzielny poranek. 

(Nie byłabym sobą, gdybym czegoś nie spersonalizowała. Zatrzaski. Najlepszy wynalazek pasmanteryjny, żeby wszystko było na swoim miejscu. Adidas, dzięki - dobrze mi się z Wami biegło).


Przed zaśnięciem pomyślałam „jutro meta” i choć miałabym tam dotrzeć na kolanach, to nie odpuszczę do samego końca. A, że od 30 kilometra przeciążone stawy paliły mnie już wystarczająco z bólu, wolałam jednak biec.

Nie zatrzymałam się. 

Po 4 godzinach, 28 minutach i 34 sekundach rozpłakałam się na mecie.

PRZEBIEGŁAM. 

4251 z 5924 maratończyków.

(Zdjęcia - Snapchat moniks021)

Nie mogłam powstrzymać łez z radości. Nigdy nie byłam tak wykończona. Tak zmotywowana i tak szczęśliwa. To było najpiękniejsze wyzwanie w moim życiu. 

Dla kogoś kto nie biega – (może się wydawać) nieosiągalne. Dla kogoś kto startuje w Ironman Triathlon to spacerek na rozgrzewkę. Ale dlaczego ja to zrobiłam?

Zrobiłam to, bo się wystraszyłam. Przeraziło mnie to, że odkładam plany, bo ciągle czuję się do nich nieprzygotowana. Czekam na odpowiednią chwilę, która nie nadchodzi. Na wyzwania nie ma odpowiedniej chwili, tylko jest pierwszy krok. A później następny. I kolejny. 

Zrobiłam to dla SIEBIE. Tylko i wyłącznie dla siebie, żeby przestać bać się wielkich marzeń i w siebie uwierzyć. Sama pewnie jeszcze długo nie wpadłabym na taki pomysł, ale to ludzie motywują nas najbardziej.

Ja przebiegłam. Ty też zrobisz co zechcesz. WSZYSTKO zaczyna się od myśli.





A teraz 196 km (przebiegniętych od 1 września) wdzięczności dla:

Centrum Biegowego Ergo (http://www.ergo-sklep.pl/) za profesjonalną pomoc, porady oraz buty dobrane z kamerą nagrywającą sposób mojego biegu. Mało tego - zostali ze mną 45 minut po zamknięciu sklepu i uważnie przyglądali się dylematom blondynki (kolor butów ma przecież kluczowe znaczenie!) :) Wyszłam od nich zadowolona i pewniejsza siebie, niesamowici są.

Fundacji Maraton Warszawski za emocje, wspaniałą organizację i piękny medal. Wszystkim kibicom, którzy przyszli nas dopingować, przybijać piątki, wymieniać uśmiechy.

Bliskich, którzy cierpliwie znoszą moje szalone pomysły, a w szczególności mamie, za to, że martwi się jak spaceruję sama po 22:00, ale biegiem 42,195 km przejęła się „jakoś” niespecjalnie :)
 
Teamu w pracy za wspieranie mnie w codziennym piciu soku z buraka i niejedzeniu słodyczy w biurze pełnym pyszności.

Moich ziomków ze studiów, którzy urwali się z zajęć żeby stanąć na trasie, krzyczeliśmy jak szaleni <3
 

I NAJWIĘKSZE - dla Jacka Wiśniowskiego za wszystko. Za inspirowanie swoimi osiągnięciami, każdą wskazówkę i wiarę, że MOGĘ

Za start i za metę :) 
 
(na YouTube wpiszcie - sukces.pl)


You Might Also Like

3 komentarze

  1. I przypomniałaś mój debiut. Pierwszy maraton jest wyjątkowy i magiczny. Przedwczoraj obserwowałem koleżankę na mecie jej pierwszego. Niezwykły widok. Sam się wzruszyłem.
    http://www.biegiemprzezpola.pl/2015/10/maraton-jest-jak.html

    OdpowiedzUsuń
  2. Przeczytałem, dokładnie wiedząc, o czym piszesz... (biegam od lat, także startując w maratonach).
    Dziś usłyszałem Twoją opowieść na żywo, z tym większą więc ciekawością przystąpiłem do czytania tej relacji.
    Serdeczne gratulacje i do zobaczenia na mecie kolejnych maratonów! :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Rewelacja! Doskonale wiem co czujesz. Ja- nigdy nie biegająca, z problemami z kolanami wymyśliłam sobie 5 km. Dobiegnięcie do mety to było jak wygrana na loterii. Niestety to był ostatni bieg. Nie mogę już biegać, przez kolana :(

    OdpowiedzUsuń

Facebook

Instagram

YOUTUBE